Polecmy Wystawianie Świadectw Charakterystyki Energetycznej budynków oraz lokali.Badania termowizyjne Wystawianie Świadectw Charakterystyki Energetycznej budynków oraz lokali. Badania termowizyjne

Książka..O Galicji Zdjęcia z kresów ..Kresy wschodnie Grzymałów Mapy historyczne Świdnica filmy taneczne filmy turniejowe taniec towarzyski współczesny nowoczesny klub taneczny swidnica wspolczesnyFilmy TanecznePielgrzymka

Początek


KRESOWE WSPOMNIENIA.

Ewa Popiel-Barczykowa

Warszawa

Migawki ze Skalackiego dzieciństwa

Letnia niedziela przed wojną.


Wspomnienia z dzieciństwa, jak obrazki dobrze utrwalone w pamięci, łączą się często ze szkołą. Dla mnie - z dużym piętrowym, wielookiennym budynkiem przy głównej ulicy w Skalacie, która nazywała się Pańska, a później J. Pilsudskiego. W czasie trwania roku szkolnego od widoku tego właśnie budynku zaczynały się prawie wszystkie dni w naszej rodzinie, nawet niedziele.

Letni poranek. Przed szkołą zgromadziły się dzieci i młodzież szkolna z całego miasta.

Wchodzimy na korytarz lub do jednej z klas na parterze, aby wysłuchać "egzorty" (czyli krótkiego objaśnienia przez katechetę aktualnej Ewangelii). W mojej pamięci pozostali dwaj księża: A. Romańczuk i J. Lisowski.

Po "egzorcie", ustawieni parami w zespołach klasowych (najpierw dziewczęta, za nimi chłopcy), udawaliśmy się pod opieką nauczycieli do kościoła na Mszę szkolną o godz. 9-tej. Przed wymarszem dołączali do nas spóźnialscy i kolumny rozrastały się.

Problem spóźnień istniał zawsze, niezależnie od pogody. Ale nie dla mnie i mojej siostry Dzidki, ponieważ mieszkałyśmy w pobliżu szkoły, a rodzice uczyli w niej i często miewali niedzielne dyżury. Zdarzało się, że któreś z nich miało obowiązek odprowadzić uczniów obrządku grecko-kat. do cerkwi.

W czasie świąt państwowych - 3-go Maja czy 11 Listopada lub na rozpoczęcie i zakończenie roku szkolnego, przed kolumną uczniów szły trzy starsze uczennice ze sztandarem szkolnym. Za nimi kroczyło grono nauczycielskie, a dopiero potem uczniowie.

Powrót z kościoła do szkoły na akademię 3 Maja 1938 (lub 1939) roku w Skalacie. Naczele uczennice ze sztandarem szkoły. Za nimi nauczycielki (od prawej): p. Iza Legocka- -Kuhnowa (żona burmistrza i b. zaangażowany pracownik tajnego nauczania), p. Maria Turzańska, p. Maria Władyczko i nasza Ma- ma - Helena Popiołowa.

Gdy minęłyśmy duże ogrodzone siatką boisko szkolne, dalej szłyśmy wzdłuż skweru, na którym tuż przed wojną wybudowano nowy gmach szkolny dla planowanego gimnazjum. (Nauka w pierwszej klasie miała się rozpocząć l września 1939 r.). Po przeciwnej stronie ulicy mijałyśmy dom, w którym mieszkałam. Nie był miejscem mego urodzenia, ale był

DOMEM MEGO DZIECIŃSTWA. Urodziłam się w dzielnicy skałackiej zwanej Księżym Kątem, w kryzysowym roku 1929. Wkrótce po tym rodzice przenieśli się do centrum, bliżej szkoły, do jednej z okazalszych w mieście kamienicy pani Rotsteinowej. Do był piętrowy, prawie skanalizowany, co na tutejsze warunki było dużym osiągnięciem. Mieszkały w nim tylko trzy rodziny lokatorów. Na parterze my i państwo Melnykowie (Ukraińcy) z córką Sonią, naszą rówieśniczką i uczestniczką wspólnych zabaw na betonowej płycie zajmującej część podwórka. Na parterze mieściła się też kancelaria adwokacka dr Melnyka. Mieszkania na piętrze zajmowali: właścicielka ze swoją rodziną i państwo Krotkiewscy. Pani Irena uczyła w szkole żeńskiej razem z moją Mamą, a ich syn Jędrek brał udział we wspólnych zabawach "na betonie".

W parterowym domu na podwórzu mieszkali państwo Schrenclowie (Żydzi), ze starszymi od nas córkami: Pępka i Dożką. Ich ojciec był drukarzem. Przychodziły do nas często, zwłaszcza w piątkowe wieczory, z prośbą o zapalenie (zapałkami) "żarówki" (czyli

węgla drzewnego, ułożonego na podstawce pod odwróconym do góry przedziurawionym dnem garnka). Na tej "żarówce" podgrzewały wodę w czajniku, gdyż w szabas nie można było wykonywać żadnej pracy, nawet zapalać ognia. Pani Schrenclowa opiekowała się

podczas wakacji kwiatami w naszym domu. Zachowała się kartka pocztowa z 1937 r.. pisaną przez nią do naszej Mamy do Delatyna, w której pyta: "Czy Pani skutkuje dobrze tamtejsze powietrze?" i donosi: "siostra moja wyszła za mąż co mi dużo czasu kosztowało" (i dlatego przesyła spóźnioną wiadomość). P. Schrenclowa wspaniale przyrządzała dla nas "karpia po

żydowsku" na Wigilię i robiła nam często "ser zgliwiały z kminkiem".

Za domem p. Rotsteinowej mijało się zakład fotograficzny Brajera (Żyda) - głównego fotografa w tej części miasta. Obsługiwał wszystkie uroczystości prywatne i państwowe, u niego też robiło się fotografie do dokumentów.

Dalej była brama posesji handlarza zbożem p. Gelbtucha, który załatwiał też sprawy sprzedaży zboża przywożonego od naszej babci z Hałuszczyniec. Pan Gelbtuch miał śliczną córkę Sercię, która wzbudzała zainteresowanie naszych starszych kolegów.

Mijałyśmy następnie dom państwa Kindlów, których córki - nasze szkolne rówieśnice - Sydzia i Gizia bawiły się z nami często w ich albo naszym mieszkaniu. Zostały nam po nich tylko wspólne zdjęcia - nie przeżyły okupacji niemieckiej. Były w pochodzie Żydów skałackich prowadzonych w 1942 r. na cmentarz żydowski na rozstrzelanie.

Idąc dalej, mijałyśmy katolicki sklep spożywczy, gdzie pracująca u nas wtedy Antosia kupowała pieczywo i inne produkty, jakich nie dostarczała wieś. Lubiłyśmy tam chodzić, ponieważ właścicielka częstowała nas słodyczami. W tym sklepie kupowało się "na książeczkę" (na kredyt), rozliczaną przez rodziców co miesiąca.

Z ważniejszych obiektów mijało się pocztę, gdzie często stał na schodkach "Głupi Kazio", którego dzieci bały się choć nie był agresywny. Podobno wcześniej był tu listonoszem, zwariował po napadzie rabunkowym i pobiciu go przez napastników.

Jednym z atrakcyjniejszych dla nas miejsc był sklepik z lodami i słodyczami pani Chilowej po przeciwnej stronie ulicy. Można było w nim kupić lód nawet w lecie, kiedy "kręciło się" domowe lody w maszynce. Ku naszej rozpaczy sklepik p. Chilowej został

zburzony przy budowie gmachu gimnazjum.

Atrakcją zimową była ulica mijana przy studni, schodząca w dół do stawu. Stanowiła w zimie długi tor saneczkowy i narciarski, trochę niebezpieczny ale zawsze pełen młodzieży. Za studnią znajdował się piętrowy budynek dowództwa Baonu KOP, a po prawej stronie dom, w którym siostry zakonne prowadziły tzw. ochronkę. Chodziłyśmy tam na naukę sypania kwiatów przed świętem Bożego Ciała.

I już dochodziło się do skrzyżowania z ul. 3 Maja, czyli szosą łączącą Tarnopol z Grzymałowem. Mijało się księgarnię p. Grunfelda, gdzie sprzedawano także najnowocześniejsze zabawki. Obok był nowy sklep f-my "Bata", a dalej, w stronę dworca

kolejowego (po przeciwnej stronie ulicy) najelegantszy sklep spożywczo-kolonialny rodziny Kosowskich.

Jeszcze przy wejściu w uliczkę prowadzącą schodkami na rynek, mijało się usytuowany w piwnicy sklep owocowo-warzywny p. Pieką, zapewniającego dostawę owoców południowych przez cały rok. Miał także w sklepie wędzone ryby, śledzie w beczce i tzw.

bakalie. Dalej szło się do drukami, a potem wzdłuż murów obronnych i baszt zamkowych z XVII wieku - skałackiej wizytówki przeszłości; na koniec ul. Zamkową do placu z kościołem i plebanią. Z tym terenem wiążą się wspomnienia silnie przeżywanych spektakli "teatralnych" (tzw. żywych obrazów) o tematyce religijnej, wystawianej w okresie postu, uroczystych

procesji rezurekcyjnych lub na Boże Ciało. Z plebanią mile kojarzą mi się próby chóru kościelnego, prowadzone w czasie okupacji pod patronatem ks. Lisowskiego. Chórem dyrygował nasz starszy kolega, Jaś Daszkiewicz.

Po Mszy powrót, już bez szkolnej dyscypliny, kończył się przeważnie przed sklepikiem p. Chilowej.

Po niedzielnym obiedzie, w którym uczestniczył niekiedy ktoś z członków rodziny Mamy lub Ojca, odpoczynek a potem odprowadzanie cioci Nusi, siostry Mamy, nauczycielki w Starym Skalacie. Wtedy przechodziło się przez inną część miasteczka. Mijało się budynek starostwa i okazały gmach "Sokoła", zostawiając po przeciwnej stronie duży żydowski cmentarz. Przy betoniami (gdzie przy naturalnym odsłonięciu skał trzeciorzędowych z pasma Miodoborów urządzono wytwórnię kręgów studziennych) była wspaniała zabawa.

Biegałyśmy z psem przez tunele z ułożonych kręgów betonowych i zbierałyśmy białe muszelki, wtedy dziwne i tajemnicze, ale bardzo potem dla mnie ważne. Pasja zbierania skamieniałych szczątków zwierzęcych i praca nad ich poznaniem stały się moim zawodem, uprawianym prawie przez 40 lat. Być może zaczęło się to właśnie w skałackiej betoniarni?

Obrazki z okresu wojny

3 MAJA 1940 ROKU. Rocznica uchwalenia konstytucji była zawsze w Skalacie wielkim świętem państwowym i kościelnym. W czasie okupacji sowieckiej to święto zostało oczywiście zlikwidowane, ale większość społeczeństwa polskiego żyła nadal Polską, czekała na szybkie zakończenie wojny i powrót do dawnego życia.

3 Maja wyszłyśmy na ulicę i zobaczyłyśmy, że część okien, zwłaszcza szkoły i budynków dawnej administracji państwowej, oklejona była okolicznościowymi nalepkami.

Radość duża choć krótka! Rękoma lokalnej milicji władze bardzo szybko zlikwidowały te dekoracje. Rozpoczęły się aresztowania osób, które teoretycznie mogły być w to zamieszane (przede wszystkim inteligencja i młodzież gimnazjalna). Aresztowano m. in. Ojca, który poza nauką szkolną prowadził w domu "Sokoła" kółka zainteresowań dla młodzieży, oraz ciocię

Nusię. Ojca zamknięto w piwnicach NKWD, czyli w domu p. Rotsteinowej, w którym mieszkaliśmy do końca 1939 r. i skąd nas Sowieci wyrzucili. (Potem mieszkaliśmy u państwa Jarmolików, Ukraińców, znów na Księżym Kącie).

W międzyczasie przyszło do domu kilku enkawudzistów, nastraszyli Mamę i nas karabinami z nasadzonymi bagnetami, i zaczęli przeprowadzać rewizję w "stylu sowieckim".

Polegało to na wyrzuceniu wszystkiego z szaf i półek na podłogę i deptaniu po ubraniach i książkach. Szukali długo, kilka godzin, a najgorliwiej tam gdzie była żywność. Ja z siostrą i babcią siedziałyśmy na kanapie, a przed nami stał cały czas "bojec" z karabinem. Po kilku godzinach naszego strachu, napięcia i zdenerwowania, wynieśli się nic nie znajdując. Było to

jednak dla nas przerażające przeżycie.

Po ochłonięciu Mama zabrała się do porządkowania rozrzuconych rzeczy, a przy okazji postanowiła zmienić papiery wyścielające półki w szafach. Gdy zdjęła stary papier ... oczom naszym ukazało się kilka identycznych nalepek, jakimi oklejone były okna i mury szkoły.

Trzeba było mieć dużo szczęścia i opieki Opatrzności, by enkawudziści ich nie znaleźli. Uratowało to Ojca przed procesem i wywiezieniem do łagru.

Ojciec w dalszym ciągu nie wracał do domu. Po południu, mimo że bardzo się bałam, poszłam pod siedzibę NKWD, (który był kiedyś domem rodzinnym) i stałam wystraszona w grupie innych ludzi, głównie naszych znajomych, pragnąc wypatrzyć Ojca w piwnicach. Niestety nie udało mi się go zobaczyć.

Wieczorem, czy też na drugi dzień rano, Ojciec wrócił i opowiedział nam jak przeżywał ten czas w tłumie innych aresztowanych, we własnej piwnicy i na własnym węglu. Nie był przesłuchiwany, spisano tylko jego personalia. Przesłuchiwanie obejmowało osoby, u których w czasie rewizji znaleziono nalepki. Zwolniono też ciocię Nusię, ale nie wszystkim tak się udało.

Po powitaniach i radości z powrotu. Ojciec poszedł na strych i przyniósł stamtąd ...jeszcze dwie paczki tych nalepek. Po prostu zamarłyśmy z wrażenia. Rodzice szybko nalepki spalili, żeby nie korcić licha i nie narażać rodziny.


Spotkany po wojnie znajomy, też syn nauczyciela, dobrze pamiętał ten dzień, ponieważ był starszy ode mnie. Powiedział mi, że znaleziono wówczas nalepki w kilku domach, i kilka osób ze Skałatu zostało z tego powodu wywiezionych na Sybir, a mianowicie: Józek Jakubowicz, Kazik Lenartowicz, Piotr Wasyliszyn i in.

A MOŻE SPRAWIEDLIWI? To było lato, pamiętam że byłyśmy w letnich sukienkach. Niemcy zaczęli przesiedlać Żydów z miasta i okolicznych wsi do skałackiego getta, zamkniętego na małym obszarze między rzeką Gniłką a rynkiem. Część Żydów, zwłaszcza

inteligencja żydowska, wiedząc czym grozi zamknięcie w getcie, starała się uciec zagranicę.

Ale przedtem musieli znaleźć zaufanych Polaków, u których mogliby się ukryć. Taka sytuacja zdarzyła się nam. Po kolejnym wyrzuceniu z mieszkania (tym razem przez Niemców), wprowadziliśmy się do byłego domu opieki społecznej, zwanego "domem

dziadów". Pewnego dnia w jednym z pokoi zamieszkały Krysia i Grażynka, córki doktorostwa Fayów. (On był lekarzem "fizykiem" w Kasie Chorych, ona intemistką w szpitalu powiatowym u dr Strzałkowskiego). Dziewczynki były w naszym wieku, ale

wystraszone nie chciały się bawić z nami na podwórku i przesiadywały w mieszkaniu.

Kontaktowałyśmy się głównie w kuchni, gdzie babcia przygotowywała im posiłki. Kiedy wzmożone kontrole niemieckie i ukraińskie zaczęły wyłapywać Żydów na podstawie donosów. Ojciec zdecydował o przewiezieniu dziewczynek w bardziej bezpieczne miejsce.

Miała nim być wieś, z której Żydów już wysiedlono a dziewczynek ludzie nie znali, wiedzieli natomiast że w naszej rodzinie są dwie córki. Ojciec wywiózł je do drugiej siostry Mamy - Zosi, mieszkającej wtedy w Hałuszczyńcach w domu naszej babci. Jechał furmanką w dzień z dwoma żydowskimi dziewczynkami, które większość mieszkańców Skałatu znała.

Przejeżdżał przez całe prawie miasto od starostwa zaczynając, obok siedziby gestapo i żandarmerii, przez Mańtiawę, a potem wsie Kołodziej ówkę i Żerebki, aż do Hałuszczyniec.

Wielu ludzi wiedziało, że Ojciec wiezie żydowskie dzieci, ale nikt go nie wydał, ani nie doniósł później żandarmerii. Myślę, że panowała w tym czasie w społeczeństwie skałackim wielka solidarność. Uważano, że jeśli nauczyciel robi to, co uważa za słuszne, to nie należy mu przeszkadzać.

W Hałuszczyńcach dziewczynki przebywały tylko kilka dni, ponieważ w tym samym domu kwaterowali niemieccy oficerowie. Zostały wywiezione do Starego Skałatu, ale nie wiem do kogo. Krysia i Grażynka zniknęły nam z oczu na kilkanaście lat.

Ale to jeszcze nie koniec historii. Podczas zamykania getta i kolejnej wielkiej nagonki na Żydów, przyszli do naszego domu rodzice dziewczynek. Ukrywanie państwa Fayów nie było takie proste jak ich córek. Na cały dzień byli "wścielani" do łóżek rodziców, tzn. przykrywani pościelą i kapą, żeby przez otwarte okna nie było widać dodatkowych osób w mieszkaniu. Potem i oni wyjechali do Starego Skałatu, gdzie ukrywali się u różnych ludzi.

Doktora Faya Niemcy znaleźli na podstawie donosu w piecu chlebowym, i tam zginął. Dla nas - dzieci, były to bardzo mocne przeżycia, zwłaszcza to "wścielanie" do łóżek i konieczność zachowania tajemnicy. Ale wytrzymałyśmy!

Podczas zjazdu Poi. Tow. Geologicznego w 1957 r. spotkałam Krysię w parku zdrojowym w Polanicy. Mimo upływu lat rozpoznałyśmy się. Od niej dowiedziałam się, że we trójkę z matką przeżyły wojnę. Krysia ukończyła medycynę i pracowała w szpitalu.

Zmieniła nazwisko na "bardziej polskie".

DEZERTER. Wiosną 1944 roku (jeszcze wszędzie leżał biały śnieg), zbliżała się od wschodu do Skałatu sowiecka ofensywa. Docierała już do granic miasta. Od kilku dni trwał ostrzał artyleryjski, w końcu słychać było broń maszynową i hałas nadjeżdżających czołgów.

Od kilku więc dni siedzieliśmy w piwnicy sąsiadów państwa Zalewskich, ponieważ ich dom miał piwnice solidniejsze. Było tam kilka rodzin z dziećmi i wszyscy uważali, że tu będzie najbezpieczniej. Na centralnym miejscu umieszczono łóżko, w którym leżał sparaliżowany syn gospodarzy. My zajęliśmy kąty z drzewem i węglem. Bój o miasto trwał 11 dni. Sowieci

zdobywali je kilkakrotnie.

Kanonada wreszcie ustala, zrobiło się cicho i dorośli wyszli na podwórze. Stwierdzili, że w sadzie leżą zabici i trzeba ich jakoś pogrzebać. Nagle wszyscy wrócili z powrotem, gdyż do piwnicy "wpadł" młody żołnierz sowiecki. Przerażony rozglądał się błędnym wzrokiem po ciemnym wnętrzu, a po chwili wskoczył do łóżka sparaliżowanego i zasłonił się pościelą. W tym momencie wbiegli do piwnicy żołnierze z karabinami krzycząc, że znajduje się w niej dezerter i musimy go wydać. Jeśli go nie znajdą, będą strzelali do nas. Nastała głęboka cisza, nikt prawie nie oddychał. I nagle w tej ciemności zaczęły padać nad naszymi głowami pociski, kule odbijały się od ścian, a nam wydawało się że trwa to wieki. Żołnierze zapalili latarki i po chwili wyciągnęli zbiega z łóżka. On opierał się i błagał "nie strielajtie zdieś". Wywlekli go po schodach i po chwili odezwała się "pepesza". Zastrzelili go w sadzie i poszli dalej do zdobytego już miasta.

Wróciliśmy do domu. Mieszkanie zastaliśmy splądrowane, a na podłodze leżały porozrzucane ubrania, pościel, książki i żywność. Obraz przypominał majową rewizję. Różnica polegała na obecności śladów świadomego wandalizmu. "Kupy"" znajdowały się

wszędzie, nawet na płycie i strunach otwartego (czyżby specjalnie w tym celu ?) fortepianu.

W ogrodzie zastaliśmy zniszczony czołg i powalone drzewa. Bałyśmy się patrzeć przez okno, bo w sąsiednim sadzie leżał młody sowiecki żołnierz z wyciągniętą do góry ręką bez "pepeszy". Nie można było pogrzebać poległych, bo znów przyszedł mróz, zwłoki przymarzły do ziemi, a w nocy przysypał je śnieg. Ale ta wyciągnięta ręka była wciąż widoczna, zwłaszcza z naszych łóżek stojących przy oknie.

W Skalacie po 50 latach...

W ramach zorganizowanej wycieczki na Podole - pojechaliśmy do Skałatu. We wrześniową sobotę 1993 r. wjechaliśmy do miasta od strony wsi Zarubińce, czyli szosą biegnącą z Grzymałowa do Tarnopola. Minęliśmy cmentarz wyglądający na zadbany i zobaczyliśmy przy bramie nowousypany kopiec "siczowych striłciw", ozdobiony niebiesko- żółtymi chorągiewkami. Przypominał mi inny, usypany bardzo dawno temu na Mańtiawie dla uczczenia śmierci kapłana. Tamtego już nie znaleźliśmy.

Dalej zobaczyliśmy ładnie odnowioną cerkiew grecko-kat. Resztki ocalałych kamienic przy skrzyżowaniu dawnej ul. 3 Maja i Piłsudskiego wyglądały szaro i smutno; odrapane, nie było w nich sklepów. Nie było też nigdzie chodników, tylko asfaltowa szosa. Nie istniało dawne centrum rynkowo-handlowe. Nie było księgami p. Grunfelda, ani sklepu "Bata", ani uliczki ze sklepem p. Pieką. Brak wieży kościelnej na horyzoncie, widocznej niegdyś już z tego skrzyżowania, obudził we mnie wątpliwości czy trafiliśmy do Skałatu. Sytuację uratowały baszty zamkowe, pozostałość z dawnego dobrego dla miasta czasu. Zostały chyba

odnowione i stały jakby bliżej siebie. A pośród nich pomnik ... Bohdana Chmielnickiego. W budynku dawnej drukami mieści się internat dla młodzieży szkolnej z okolicznych wsi. W miejscu dawnego centrum handlowego - duży sklep, chyba dom towarowy, a na placu po zniszczonym kościele pozostał jedynie budynek plebanii. Jest w nim czynna kaplica, w której gromadzą się na nabożeństwa katolicy. Na placu widziałam trochę materiałów budowlanych na nowy kościół.

Na dawną ul. Piłsudskiego trafiliśmy szybko. Minęliśmy dawną ochronkę (obecnie apteka), stary gmach poczty z szerokimi schodami (już bez "głupiego Kazia") i ulicę schodzącą w dół do stawu. Nie ma też studni przy dawnym torze saneczkowym, a w starej siedzibie komendy Baonu KOP mieści się szkoła muzyczna. Wreszcie budynki szkolne. Przed nowym stoi pomnik Tarasa Szewczenki, ten starszy, ładnie odnowiony, wydał się teraz mniejszy. Weszłam na korytarz i do szatni. W czasie drugiego pobytu w Skalacie (w 1994 r.) zostałam zaproszona do zwiedzenia klas przez jednego z najstarszych nauczycieli tej szkoły

(pracował już 25 lat). Pytał, co się w szkole zmieniło gdy usłyszał, że uczyłam się tu przed 50 laty, a nawet wcześniej. Sporo. Nie ma pieców w klasach, nie ma figury Matki Boskiej we wnęce ściany klatki schodowej między parterem a piętrem. Nie bardzo wierzył gdy mówiłam, że codziennie o 8-mej dzień zaczynał się tu wspólną modlitwą przed rozpoczęciem lekcji w

klasach. Nie zmieniły się tylko "sławojki".

Na koniec poszliśmy do domu p. Rotsteinowej. Stoi i rośnie przed nim ten sam stary kasztan. (Od ulicy dorobiono daszek nad schodami wejściowymi). Na podwórzu znalazłam nasz stary "beton". Oglądałam wszystko z dużym napięciem, trochę rozdygotana. Dom należy obecnie do zespołu szkolnego, pomieszczenia zamieniono na sale lekcyjne.

Nie ma też domów naszych sąsiadów. Na ich miejscu - mały cmentarzyk żołnierzy sowieckich z pamiątkową płytą. Budynek starostwa zamieniono na oddział szpitala, a okazały budynek "Sokoła" ma na parterze okna zabite deskami. Nie ma w nim kina. Nie zmienił się dom państwa Zalewskich, z pamiętną solidną piwnicą. A na Księżym Kącie stoi odnowiony

dom państwa Jarmolików. Spotkana kobieta powiedziała o właścicielach: "wsi pomerły". Na terenie dawnego cmentarza żydowskiego znajduje się duże boisko sportowe, z pustym cokołem z napisem "Lenin".

Wrażenia po 50 latach nieobecności raczej przykre. Miasto straciło swoją pozycję i znaczenie przez przeniesienie urzędów administracji do Podwołoczysk. Zlikwidowanie dużej części miasta przez wyburzenie dzielnicy centralno-handlowej oraz zlikwidowanie kościoła, którego charakterystyczna sylwetka stanowiła istotny element miasta - wywołuje wrażenie zaniedbanej, sennej miejscowości. Skałat bardziej przypomina teraz wieś niż miasto. Trudno byłoby tu dziś wrócić i żyć w tych warunkach, ale odwiedzić te miejsca raz jeszcze chciałabym bardzo.